wtorek, 31 maja 2016

Koci lajf. I lato







Otóż wydało się jak MM karmi domowe zwierzęta pod moja nieobecność:

Samoobsługa panie, samoobsługa.

Dobrze, ze się kociątko moje najukochańsze nie zaklinowało w tym słoju jak pewien facet w Chinach co to pralkę naprawiał i sprawdzając, co mu w środku tak telepie, utknął z łbem w bębnie na pół dnia :) 


Od kilku dni w Irlandii zagościło prawdziwe lato. O, tak się jedzie przez nasze okoliczne wioski jak już się człowiek uprze, ze w końcu musi na plażę. Najlepsze, z jak się już w końcu dojedzie na miejsce, to najczęściej trzeba się po chwili zbierać do domu, bo właśnie zaczyna padać. I tyle z lata...



niedziela, 29 maja 2016

Krewetki prawie błyskawiczne

Jak mam leżeć to łażę, jak mnie terminy gonią i trzeba podkręcić tempo to bym sobie pospała. Albo przynajmniej coś przeczytała. Taka powszechna, pospolita babska przekora, która niejednej z nas od czasu do czasu komplikuje codzienność.

Dzisiaj zamiast leżeć i do końca pozbyć się upierdliwego przeziębienia snuje się po kuchni i wymyślam. Pisałam już, ze ze mnie w sumie lepsza kucharka niż ogrodniczka..?
I bardzo szybka, a szczególnie jak mam mało czasu albo jestem na diecie :)
A ze teraz jestem na diecie i powinnam trzymać się daleko od kuchni to poszło mi w okamgnieniu.
Fejs mi podpowiedział, bo krąży sobie ten przepis po sieci od kilku dni, a ze już lata tego nie robiłam wiec zapiszę sobie tutaj, żeby znowu gdzieś  w czeluściach pamięci na lata nie przepadło.
Uprzedzam, pyszne ale cholernie kaloryczne :)

Fettuccine Alfredo z krewetkami dla trzech dorosłych oraz psa:

Garść rozmrożonych krewetek na osobę- osuszyć, posolić, dodać posiekany czosnek, sok z cytryny, trochę oliwy, odstawić.
W tym czasie wrzucić paczkę makaronu fettuccine (ew. spaghetti, tagliatelle czy inny ulubiony) na osolony wrzątek i zabrać się za sos:
smażyć krotko krewetki na dwóch (tak mi jest wygodniej, chyba mamy tutaj słaby prąd, inaczej się duszą i trwa to godzinami) mocno rozgrzanych patelniach z obu stron. Krewetki odłożyć na bok, na tłuszcz rzucić więcej posiekanego czosnku (ja dodałam jeszcze 100ml wytrawnego wina do czosnku- do odparowania), dolać ok. 200 ml słodkiej śmietany, dosypać porządną garść utartego parmezanu, wrzucić odsączony makaron, krewetki, posiekana bazylię, czarny pieprz, ew. trochę wody z gotowania makaronu, można tez dodatkowo posolić i VOILÀ, gotowe!

Można zmieszać sos z domowym pesto- będzie pesto Alfredo, można zrobić pesto ze świeżego szpinaku z orzechami włoskimi, można dodać pokrojone pomidorki koktajlowe lub w zalewie, bla bla bla, można tak kombinować w nieskończoność...

Bajka, serio. Dłużej zapisywałam cały przepis niż gotowałam.
Ostatnio bardzo cenie sobie przepisy, które są mało kłopotliwe i szybkie :)

W zamierzeniu jednak to nie jest blog kulinarny, no ale... :)

Kończą mi się skandynawskie kryminały, za chwile doczytuje ostatniego Wallandera. Jak tu żyć???



wątpliwa uroda grypy

Lato po Irlandii szaleje w najlepsze, a ja połamana i zasmarkana pocę się pod kołdrą.
Nie synchronizujemy się z pogoda najwyraźniej, oj nie synchronizujemy.
Masakra jakaś. Na zewnątrz temperatura jak na kanarach nie przymierzając, a ja w betach z Panadolem i termometrem. I zapasem papieru toaletowego, żeby nie smarkać w poduszkę.  Wkurza mnie to, bo nie miałam grypy od dobrych pięciu lat i  zupełnie zapomniałam jaka to wątpliwa przyjemność.
Mam nadzieje, ze do wtorku mi przejdzie. We wtorki mam szkolę w Dublinie i za żadne, absolutnie żadne skarby nie mogę opuścić nawet jednego dnia. Raz w  tygodniu jeżdżę na zajęcia z tradycyjnego jubilerstwa i dużo się tam zawsze ciekawego dzieje, ale z drugiej strony jak mi nie przejdzie to głupio będzie innym kichać i rzęzić do ucha.

Większość roślin jeszcze nie posadzona, taki to ze mnie lousy gardener, niestety. Zepsuła się kosiarka i nie ma jak dowieźć  ziemi na rabaty.
Co ma kosiarka do transportu?
Otóż nasza kosiarka to taki mini traktor pod którą podłącza się w razie potrzeby przyczepkę i można przewieźć nawet niewielką altankę. Pod warunkiem oczywiście, ze nic w kosiarce akurat nie pierdło i jeździ.  A to co raz rzadsze. Pewnie jak mi grypa przejdzie będę z końca wsi z wiaderkami ziemi zasuwać.

I jeszcze z bieżących.

Rysiek nam choruje. Lekarz zdiagnozował reumatyzm.
Az mi się wierzyć nie chce, ze mi się zwierzak starzeje, no bo jak to,  przecież tak niedawno przywiozłam do domu przestraszonego i zalęknionego dużego szczeniaka, a tu co, starość????

Byliśmy już dwa razy u psiego ortopedy w Cork. Myślałam, ze znalazłam w końcu dobrego  specjalistę, ale niestety, w przyszłym tygodniu wrócimy jednak do naszego starego weta.

Wymyśliłam sobie (logicznie w sumie), ze jak pies ma problem z drżeniem łap, to najlepiej do psiego ortopedy, powinien chyba wiedzieć lepiej, niż ten do którego jeździmy na szczepienia, logiczne w sumie.
Ale.
No właśnie. To chyba nie jest jednak ten kejs. Mam niejasne wrażenie, ze ta lecznica wyciąga tylko od nas kasę i to w sumie nie małą, a diagnoza postawiona jest trochę na oko.
A było to tak: podczas pierwszej wizyty- jak wcześniej już napisałam, pojechaliśmy do  specjalistycznej lecznicy, daleko, bo do Cork- bo psu drżały łapy, był ospały, osowiały, w nocy często się budził, no nie swój ostatnio był i już, właściciel to wie.
Na miejscu przyjął nas właściciel kliniki, gość z długoletnią praktyka, super myślę sobie, Rysiek trafił w świetne ręce. Od razu ustalił, ze to on od teraz będzie lekarzem prowadzącym i gdyby coś, to kontaktować się tylko z nim, nikim innym.  No wiec ja mu o tych drżących łapach, martwią mnie w końcu bardzo i mam wrażenie, ze to się ostatnio nasila, szczególnie jeżeli chodzi o dwie przednie.
Weterynarz psa badał dosyć długo, jednak zamiast na przednich łapach,  skoncentrował się na lewej tylnej. Po chwili stwierdził, ze tak na dziewięćdziesiąt procent potrzebna będzie operacja i czy pies ma ubezpieczenie?
Ubezpieczenia nie ma, bo jak już kilka lat temu na to wpadłam, ze dobrze by było psa ubezpieczyć to dowiedziałam się, ze w wypadku tej rasy piec lat to górna granica wieku czyli już się nie załapiemy. Teraz chłopak ma osiem wiec po zawodach. Ale trudno, jak trzeba operować to trzeba.
Lekarz pobrał  tylko krew do badania, nie zrobił  ani rentgena ani usg, za to zapisał Rimadyl na dwa tygodnie.
Skasował trzysta i kazał obserwować.

Wróciliśmy do gabinetu po dwóch tygodniach. Pan doktor czasu miał już jakby mniej, przyjęła nas w zastępstwie przemiła pani weterynarz, która serio, gdybym pracowała w sklepie monopolowym to w życiu bym jej flaszki bez dokumentów nie sprzedała. Może siksa miała ze dwadzieścia lat, ale głowy bym nie dała. Za to była bardzo miła  to sobie pogadałyśmy.
Ponieważ ja tak ciągle o tych drżących łapach to pani lekarka w końcu mówi, ze może nasz piesek jest nerwowy z natury i może tak mu łapy z nerwów drżą..?.................. ???
Hmmm....
Z wielkim trudem przyszło  mi ugryźć się  w język.
Pod koniec wizyty narysował się w końcu nasz lekarz prowadzący, pomacał Ryszarda i mówi, ze z prawą tylną nie jest dobrze i czy nie chcemy pomyśleć o operacji??? Za to lewa na jego oko się poprawiła i to jest ta dobra wiadomość. Mówię mu, ze pies nigdy nie kulał na tylne łapy, ani na lewą ani na prawą, żadnej z nich nie oszczędza, widzę, jak się kladzie itp. więc po cholerę ta operacja? W jakim celu?A, jeszcze rzutem na taśmę dowiedziałam się, ze przyszły wyniki krwi i próby wątrobowe nie są najlepsze, ale to już nie jest problem dla ortopedy.
Rimadyl nadal podawać. Olać wyniki krwi mimo, ze Rimadyl jest bardzo agresywny.
Wrócić za dwa tygodnie.
Trzysta, dziękuję.
Znowu bez rentgena czy usg.

Nie wróciłam za dwa tygodnie. Rimadyl odstawiłam.  Za to w przyszłym tygodniu wracamy z Kudłatym do naszego sprawdzonego weta.
Cholera, naprawdę- pomijając wszystko inne- świadomość, ze ukochany zwierzak się starzeje jest okropna...


Z weselszej beczki to malowanie jeszcze na przyszły tydzień zaplanowałam.
Mąż lekko zezuje i zgrzyta zębami. Ciekawe DLACZEGO :)

P.S.
Wlazłam przed momentem na  bloga Szamana-Galicyjskiego i o matko, chcę gdzieś wyjechać
Wcale nie musi być to daleka wyprawa. Bretania jest jak najbardziej...
Oby wino było dobre i chłodne, a owoce morza świeże i odpowiednio przyrządzone :)




piątek, 20 maja 2016

irlandzka pogoda

Reaktywacja.

Podjechałam wczoraj do naszego lokalnego sklepu ogrodniczego z prostym planem przytargania  małego, malutkiego woreczka ziemi.Ogrodnik ze mnie żaden, ale nawet ja wiem, ze przynajmniej raz na kilka lat o rośliny trzeba zadbać, a przynajmniej ziemi im trochę podsypać, jak mają puste doniczki. I na tym mniej więcej kończy się moja wiedza o botanice. Nigdy nie miałam  ręki do kwiatów i to się pewnie już nie zmieni, nie ważne ile mądrych rzeczy na temat ich pielęgnacji przeczytam.

Ale na miejscu pomyślałam sobie, ze skoro już tu jestem to możne jednak się rozejrzę i dokupię kilka roślin przed dom, pogoda w końcu taka ładna, parapety tez jeszcze nie zagospodarowane, czas trochę ruszyć dupsko i ożywić ogródek.

No i poniosło mnie odrobinę.

Wykupiłam chyba wszystko, co było w kolorze lila, fioletowym lub różowym. Przytargałam wiec hortensje, rododendrony, azalie, piwonie i różowe  pelargonie. Trzy kursy musiałam zrobić, żeby się ze wszystkim do domu zabrać, a bagażnik mam konkretny. Tylko mi bzu do kompletu zabrakło, ale obiecali dać znać w przyszłym tygodniu :)
Jednak absolutnym hitem moich ogrodniczych zakupów są dwa krzaki róż, które według  załączonej ulotki- uwaga, uwaga- można przesadzać kiedykolwiek, a do tego w jakikolwiek gatunek ziemi.
Niesłychane. 

Czyli róże w sam raz dla takiego ogrodniczego geniusza jak ja.  Żadnego sprawdzania pH, odżywek, kompostu, nic, nic, nic! Wręcz ideał, tylko sadzić i ciąć do wazonów.
Kto chociaż raz w życiu próbował się zmierzyć z hodowlą róż, ten wie jaki to ból :)

Ale dzisiaj od rana zamiast pielić, kopać i obsadzać, patrzę  przez okno na strumienie deszczu  i ołowiane chmury, pogoda w tonacji typowo irlandzkiej i nijak nie wygląda, żeby się w końcu  przetarło. Trudno.

To popisze sobie tutaj- pomyślałam- bo jednak chyba trochę brakuje mi blogowania.

Tak wiec dzień dobry państwu po prawie dwóch latach ciszy w eterze.